Każdy numer miesięcznika Pani rozpoczynam od felietonu Romy Ligockiej.

"Franciszka

Roma Ligocka
W wagonie pierwszej klasy Intercity Warszawa-Kraków siedzą przeważnie biznesmeni. Uzbrojeni w komórki i laptopy zaraz po usadowieniu się rozpoczynają działalność.
Nie jest miło z nimi jeździć, ale czasem muszę. Nie rozmawiają, interesuje ich tylko to, co mają w laptopach. Wciskam się w kąt przedziału, wyciągam jakieś czasopismo. Jedziemy tak około godziny, kiedy nagle pociąg staje. "Mamy awarię lokomotywy", krzyczy ktoś na korytarzu. Biznesmeni jak na komendę wyciągają komórki: "Awaria, awaria", oznajmiają.
"Informujemy, że z powodów technicznych... - odzywa się głos z megafonu - ...spieszący się podróżni będą mogli przenieść się do pociągu osobowego, który zatrzyma się na sąsiednim torze". - No to trzeba się zbierać - mówię. - Chyba pani oszalała - wzrusza ramionami gruby pan. - Tam będzie koszmarny tłok, osobowy zawsze jest pełny! Zostaję. Tłoku nienawidzę ponad wszystko.
Moi biznesmeni wysiedli. Rozsiadam się wygodnie i zaczynam czytać. - Można? - Obrzucam ją przelotnym spojrzeniem i już mi się podoba. - Bardzo proszę - odpowiadam. Wysoka, długie blond włosy. Ubrana w jasny puszysty sweter, wąskie spodnie i wysokie miękkie botki. Nosi to wszystko z tą elegancją, którą dają kobiecie naprawdę dobre rzeczy. Poznaje się je po tym, jak lekko i swobodnie kobieta się w nich porusza. Żeby to ocenić, wystarcza mi kilka sekund.
Nie nosi biżuterii, tylko dobry zegarek i drogą torebkę. Wygląda jak uosobienie zawodowego lub osobistego sukcesu. Siada naprzeciw mnie i przymyka oczy. A ja przyglądam się jej z przyjemnością. Ostatnio coraz częściej zdarza mi się zachwycać spotykanymi kobietami. Może przestałam dostrzegać w nich rywalki?
A czasem nawet udaje mi się zobaczyć w nich dziewczynę, którą kiedyś byłam. I wtedy wzruszają mnie najbardziej. Odkładam czasopismo. Robi się coraz ciemniej. Wraz z nadchodzącą nocą czujemy obie, jak jesteśmy zmęczone. Patrzy na mnie uważnie, a oczy ma piękne.
- Wiem, że pisze pani książki, ale nie czytałam żadnej - mówi. - Ja już w ogóle nie czytam książek. Dowiaduję się, że pracuje w agencji reklamowej, ma partnera i dwoje dzieci. Wygląda na dwadzieścia parę lat, ale na pewno ma więcej. - Rano zawożę dzieci do szkoły, potem praca. Wieczorem prawie zasypiam na stojąco... Kiwam głową ze współczuciem.
Pamiętam siebie z tamtych lat: praca, dziecko, dom - dom, dziecko, praca. A mąż mi nie pomagał. Widać, że jej partner też nie bardzo się stara. - Najbardziej zależy mu na tym, żebyśmy od czasu do czasu odwiedzali jego rodzinę pod Krakowem. On pojechał rano z dziećmi, a ja dopiero po pracy. - A nie ma pani w Warszawie kogoś bliskiego do pomocy? - pytam. Kiedy odwraca ku mnie twarz, widzę w niej zmęczenie, które kładzie się cieniem na skórze, włosach, oczach. - Mam, oczywiście - mówi.
- W Warszawie mam matkę, ale ona gra. W pierwszej chwili nie rozumiem. - Jak to gra? W teatrze? - Nie, nie w teatrze - uśmiecha się smutno - w kasynie, w innych miejscach. W gry hazardowe. Nigdy nikomu tego nie opowiadam. To się zaczęło, kiedy miałam dziewięć lat - mówi, otulając się pięknym puchatym swetrem ("Skąd ona wzięła taki fantastyczny ciuch?", przemyka mi przez głowę). - Odszedł od nas wtedy ojciec. A matka zaczęła znikać na całe noce. Słyszałam, jak wracała nad ranem... Byłyśmy zawsze w strasznych kłopotach. Pomagali nam dziadkowie, bardzo ją kochali. Myślę, że nie rozumieli, co się z nią dzieje. Tak jak i ja nie rozumiałam.
Milknie na chwilę przytłoczona wspomnieniem dziecięcej rozpaczy. - Wyjechałam potem do Anglii, ale wróciłam, bo zmarli dziadkowie, a ktoś z nią musiał tu być. I tak to się toczy. Czasem znika na dwa, trzy dni, potem zaczyna od nowa. Kiedy zasypiam, nigdy nie wiem, czy w nocy nie zadzwoni telefon... Najgorsze jest to, że moje dzieci niby mają babcię, a jednak jej nie mają. - A czy nie próbowała się leczyć? - pytam. - Gdyby tylko chciała! - dziewczyna wzdycha i na chwilę przymyka oczy.
- Mam przecież pieniądze, nie byłoby problemu. Ale to beznadziejne, moja matka nie wyleczy się nigdy. Na korytarzu słychać podniecone głosy: "Naprawili! Jedziemy!". Rozmawiamy potem już tylko o rzeczach błahych, jakby wyczerpała się nam na ten wieczór możliwa do zniesienia ilość bólu. Namawia mnie na botoks. - Już to robiłam dwa razy, naprawdę nic strasznego. Obiecuję, że się zastanowię. Dojeżdżamy.
Dostaję na pożegnanie jej wizytówkę. Wstajemy i nagle obejmujemy się serdecznie. Trwamy tak przez chwilę, milcząc w uścisku. Na stacji czeka na nią wysoki mężczyzna. W domu kładę na stole jej wizytówkę. "Franciszka" - jakie piękne imię! Mam ochotę do niej zadzwonić, powiedzieć, żeby się nie martwiła. Ale wiem, że nie powinnam tego robić. Nie mam już sił ani czasu, aby być dla kogoś dobrą wróżką. I tak pozwalam, żeby pochłonęła ją noc..."

Pani 09/2011

Komentarze